poniedziałek, 27 maja 2013

Flipper

Patrząc na ludzi, którzy mnie otaczają nie mam wątpliwości, że są idiotami. Mało tego, śmiem twierdzić, że używają swych mózgów tak bezproduktywnie i rzadko, że w gruncie rzeczy genotyp niewiele różni ich od ameby.

Dużo więcej inteligencji widzę w zwierzętach. I chociaż sama, co stwierdzam ze łzami w oczach
i drżącym głosem, nie mam żadnego na stanie, to je absolutnie uwielbiam. O nie nie, bez przesady,
w życiu nie mogłabym być weterynarzem i grzebać w końskim łajnie, moja miłość ma granice.

Wcześniej pisałam o słoniach, których wielkie cielska skrywają wiele radości, a patrząc w ich oczy widzi się odbicie siebie. Ja pierdole,  Paulo Coelho.

Lubię inteligentnych ludzi. I lubię inteligentne zwierzęta.
Dlatego kiedy weszłam po raz pierwszy do basenu z delfinem, nie czułam strachu. Nawet przed tym, że moje włosy będą śmierdziały rybą.

I choć widziałam wcześniej dziesiątki delfinów - od wyćwiczonych do robienia fikołków w aquarium aż po żyjące na wolności, które ścigały się z płynącymi łodziami.

Delfiny są raczej obślizgłe. Tak, w dotyku przypominają raczej rybę. I śmierdzą rybą. A raczej śmierdzą ich paszcze - wiecznie rozwarte, jakby w uśmiechu.
Grzbiet mają twardy i silny. Ogon zwinny a zarazem delikatny, płynąc z dziką prędkością zaledwie muskał mnie po kostkach.

Mam szczęście w podróży.
Wydałam naprawdę sporą sumę, aby móc popływać ze Stevenem i jego przyjaciółmi. W dodatku w grupie ze stadem rozchichotanych Rosjanek w skąpych bikini.
Nie, raczej nie jestem uprzedzona, ale gejzery intelektu to nie były.
Ich strach spowodował, że miałam Stevena tylko dla siebie. A Steven miał tylko mnie. I to było czuć.

To nie była mordercza tresura rodem z cyrku. Steven odrzucał mi piłkę z niesamowitym entucjazmem, chlapał mnie płetwami, poszturchiwał pyskiem żebym się przesunęła. Miałam wrażenie, że bawił się lepiej ode mnie.

Zachowywał się jak małe dziecko, które zostało obdarzone ogromną siłą. Wystarczyło go chwycić za płetwę grzbietową a już uruchamiał swój wewenętrzny silniczek i ciągnął mnie za sobą dookoła basenu. Jedyną wyuczoną sztuczką było cmokanie w policzek. Muszę przyznać, to najlepszy pocałunek w policzek na świecie.

Dał mi niesamowitą radość i spokój. Odnoszę wrażenie, że więcej zrozumiał niż nie jeden człowiek. Dokładnie wiedział co czuję. Serio. Jakkolwiek to brzmi to ten delfin mnie po prostu rozumiał.

Jedna z najpiękniejszych godzin w moim życiu. Polecam, doznanie warte absolutnie każdych pieniędzy.




piątek, 17 maja 2013

Beetlejuice

Jak mawia mój ojciec - 'mam pamięć dobrą, ale krótką'.
Zgadza się. Dlatego jestem w szoku, że pamiętałam o moim postanowieniu robienia piątkowego cyklu 'podróżnicze kuriozum'. Należą mi się za to oklaski, albo chociaż zimne piwo.

Tym razem lądujemy trochę bliżej Polski - w krainie jednego z najlepszych browarów w Europie.
Oto Leuven, niewielka mieścina w Belgii.
Muszę przyznać, że europejskie miasta rzadko kiedy robią na mnie wrażenie. Potrzebuję egzotyki, orientu, czegoś zupełnie nieznanego.
Dlatego kiedy w chłodne marcowe południe przyszło mi zwiedzać, hmm... w zasadzie nic specjalnego, nie byłam zachwycona. Bo Leuven szczerze pisząc, oprócz Uniwersytetu i Erazma z Rotterdamu, o którym nie mówi się przecież Erazm z Leuven i nikt nie wie, że tam właśnie mieszkał, z niczego nie słynie.

I kiedy już byłam kompletnie znudzona i zmarznięta, siedząc na krawężniku i dłubiąc w nosie, spojrzałam sobie w niebo.
I przetarłam oczy ze zdumienia.
I spojrzałam jeszcze raz.

Na środku rynku w Leuven ustawiony jest pomnik (czy tam totem, zwał jak zwał).
To gigantyczna, mierząca aż 23 metry igła (!), na którą nadziany jest gigantyczny żuk (?!?!?).
Serio.

Wielka igła z wielkim żukiem na końcu.

Później doczytałam w Internecie (bo w okolicy igły żadnej, nawet najmniejszej informacji nie było), że to prezent znanego belgijskiego artysty na 575. rocznicę założenia Uniwersytetu.

Dla zainteresowanych: żuk na igle "podkreśla związek między sztuką a nauką, ponieważ wyobraźnia jest niezbędna zarówno dla dobrej sztuki, jak i dla dobrej nauki".

Chyba nie rozumiem sztuki.




wtorek, 14 maja 2013

Krzyk!

Podróż to przede wszystkim przyjemność.
Oczywiście, z każdej wracam zmęczona, niewyspana i podrapana, ale niesamowicie naładowana energią.
Bywają też chwile mniej przyjemne... szalony bieg na lotnisku, kilkanaście godzin ściśnięta jak sardynka w samolocie z pierdzącymi współpasażerami, zgubienie w dzielnicy, w której broń Panie Boże się zgubić.
To wypadkowa mojej zwierzęcej ciekawości i umiejętności regularnego pakowania się w kłopoty.

Gdy myślę o chwilach mniej przyjemnych, choć mój mózg raczej skutecznie wypiera je z pamięci,
to z czasem bardziej śmieszą niż straszą. Tak jak napad japońskiego transwestyty w sklepie 'wszystko za 100 jenów'. (Obiecuję kiedyś o tym napisać!)

Doskonale pamiętam sytuację, która wydarzyła się między marokańskimi straganami. Po sytym obiedzie
w tradycyjnej restauracji (ooo tadżin z oliwkami i cytryną...) leniwie wyturlałam się na ulicę. Palące słońce, pełen brzuch
i perspektywa wizyty na najbardziej znanym targu w całym Marrakeszu. Żyć, nie umierać.
Jeszcze leniwiej wyciągnęłam aparat i obstrykałam zupełnie byle jak wszystko dookoła mnie. Na ulicy pełno ludzi. Turyści, straganiarze, osły. I tu zaczął się dramat.

Pobiegł do mnie Berber i w bliżej nie znanym mi języku, zbluzgał mnie z góry na dół. Darł się na mnie jak opętany. Zastanawiałam się w myślach czy zaraz pół ulicy nie obrzuca mnie kamieniami albo spali na stosie. Błagalnym tonem próbowałam dowiedzieć się o co chodzi. Staruszek machał łapami przed moja twarzą udając mnie z aparatem. Rzecz jasna starałam się wytłumaczyć temu panu, że nie miałam zamiaru robić zdjęcia właśnie jemu. Niestety,  angielski nie był jego mocną stroną.

Broniłam aparatu jak lwica. Oczywiście nikt z grupy stojących dookoła turystów nawet nie wpadł na pomysł, żeby mi pomóc. Ot, kolejna atrakcja.

 Dodam, że nie jestem typem turysty wsadzającego tubylcom aparat prosto przed nos. Staram się być dyskretna i nie fotografuję, gdy widzę, że może się to komuś nie spodobać. To przecież ludzie, którzy prowadzą codzienne życie a nie małpy w ZOO.

W końcu odpuścił, zdaje się, że od krzyku zabrakło mu powietrza.


Tyle nerwów, a zdjęcie wyszło mniej niż przeciętne. ;)


To właśnie mój oprawca. Ten w słomianym kapeluszu, którego ledwie widać ponad jego wózek z tobołami. I o to było tyle krzyku.

piątek, 10 maja 2013

Uciekające kurczaki!

Dzisiaj natchnęło mnie, żeby nieco się zdyscyplinować w pisaniu bloga. Wymyśliłam więc cykl, który będzie służył bardziej do oglądania niż czytania.
Od dzisiaj co piątek -  PODRÓŻNICZE KURIOZUM. Start!


W Japonii żyje się szybko, chodzi się jeszcze szybciej a je z prędkością kosmiczną. Dania z automatów, trzydaniowy obiad w proszku czy sushi w kształcie kanapki - to codzienność.

Musiałam zjeść wszędzie i wszystko, więc wpadłam też zjeść fast-fooda. W McDonaldzie klasyczna strefa niskich cen, hamburger z makaronem i shake o smaku zielonej herbaty. Norma, po prostu ich smaki. Ale KFC mnie zdziwiło.
Japońskie ceny, owszem, są maskaryczne. Ale ponad 200 zł za całego kurczaka z rusztu?!?!?! (dla porówniania - u mnie na dzielnicy taki kosztuje jakieś 10 zł)

Mało tego - owy kurczak z KFC jest podobno najpopularniejszym daniem na świątecznym stole przeciętnego Japończyka.

No cóż, ja tam wolę barszczyk mojej mamy, a skrzydełkiem z KFC nie pogardzę innego dnia.




środa, 8 maja 2013

Szczęśliwego Nowego Jorku!

Mam w życiu dwie największe miłostki: jedzenie i Nowy Jork.
Jestem jedną z tych pokręconych bab, które oglądając film w kinie krzyczą nagle 'Patrz! Empire!'. Czasem się wręcz zatracam, bo zupełnie nie pamiętam fabuły filmu, ale jestem w stanie określić przy jakiej ulicy mieszkał bohater. 
Takie małe nowojorskie zboczenie.
I chyba właśnie za to kocham miłością nieskończoną Woody'ego Allena. Jego obsesja na punkcie Manhattanu, jest bliska mojemu sercu.

"If I can make it there
 I'll make it anywhere"
- śpiewał Sinatra w "New York, New York". No i miał chłop świętą rację, bo Wielkie Jabłko to jakby cały świat w pigułce. I jednocześnie najbardziej filmowe miasto na świecie. (Muszę wybaczyć Allenowi jego zdradę z Europą...)

A co najczęściej pojawia się w nowojorskich filmach?
Oczywiście Central Park!

Gdzie znajduje się ZOO, z którego uciekają zwierzęta w "Madagaskarze"?
W jakim miejscu spotykają się bohaterowie "Kiedy Harry spotkał Sally"?
A gdzie ucieka Kevin, będąc sam w domu po raz drugi?

Proste. W samym centrum Manhattanu.
341 hektarów zieleni, zbiorników wodnych, pomników i wszelakich atrakcji.
Na wejściu można kupić mapę i aż wstyd przyznać, ale nawet przy jej użyciu, co jakiś czas się gubiłam.

To zupełnie wyjątkowe miejsce, gdzie Nowy Jork nagle zwalnia. Pełne osobliwości i spokoju zarazem.
Raz po raz zaskakiwały mnie a to światła na ścieżce rowerowej, a to pomnik Jagiełły (tak, tak - naszego króla!), albo Alicji z Krainy Czarów aż po żółwie pływające leniwie w jeziorze.

Tłumy nowojorczyków biegających po parku, wielkie boisko do baseballa, wszechobecne dorożki i szaleni rowerzyści. Tylko sport? Oczywiście, że nie.
W Central Parku słyszałam najpiękniejszy koncert jazzowy w swoim życiu. A to tylko grupa grajków-pasjonatów, którzy nawet nie wystawili kapelusza na drobne. Artyści z rozstawionymi sztalugami, pokaz olbrzymich baniek mydlanych i grupa ćwicząca bardzo dziwne ruchy (szczerze- wyglądali jak ćpuni trenujący tai chi na odwyku).

Ale co podbiło ostatecznie moje serce?
Starszy pan z akordeonem.
Co grał?
"Teraz jest wojna".


Nie mogłam uwierzyć, że to prawdziwe żółwie!

Jestem Szalonym Kapelusznikiem!