wtorek, 14 maja 2013

Krzyk!

Podróż to przede wszystkim przyjemność.
Oczywiście, z każdej wracam zmęczona, niewyspana i podrapana, ale niesamowicie naładowana energią.
Bywają też chwile mniej przyjemne... szalony bieg na lotnisku, kilkanaście godzin ściśnięta jak sardynka w samolocie z pierdzącymi współpasażerami, zgubienie w dzielnicy, w której broń Panie Boże się zgubić.
To wypadkowa mojej zwierzęcej ciekawości i umiejętności regularnego pakowania się w kłopoty.

Gdy myślę o chwilach mniej przyjemnych, choć mój mózg raczej skutecznie wypiera je z pamięci,
to z czasem bardziej śmieszą niż straszą. Tak jak napad japońskiego transwestyty w sklepie 'wszystko za 100 jenów'. (Obiecuję kiedyś o tym napisać!)

Doskonale pamiętam sytuację, która wydarzyła się między marokańskimi straganami. Po sytym obiedzie
w tradycyjnej restauracji (ooo tadżin z oliwkami i cytryną...) leniwie wyturlałam się na ulicę. Palące słońce, pełen brzuch
i perspektywa wizyty na najbardziej znanym targu w całym Marrakeszu. Żyć, nie umierać.
Jeszcze leniwiej wyciągnęłam aparat i obstrykałam zupełnie byle jak wszystko dookoła mnie. Na ulicy pełno ludzi. Turyści, straganiarze, osły. I tu zaczął się dramat.

Pobiegł do mnie Berber i w bliżej nie znanym mi języku, zbluzgał mnie z góry na dół. Darł się na mnie jak opętany. Zastanawiałam się w myślach czy zaraz pół ulicy nie obrzuca mnie kamieniami albo spali na stosie. Błagalnym tonem próbowałam dowiedzieć się o co chodzi. Staruszek machał łapami przed moja twarzą udając mnie z aparatem. Rzecz jasna starałam się wytłumaczyć temu panu, że nie miałam zamiaru robić zdjęcia właśnie jemu. Niestety,  angielski nie był jego mocną stroną.

Broniłam aparatu jak lwica. Oczywiście nikt z grupy stojących dookoła turystów nawet nie wpadł na pomysł, żeby mi pomóc. Ot, kolejna atrakcja.

 Dodam, że nie jestem typem turysty wsadzającego tubylcom aparat prosto przed nos. Staram się być dyskretna i nie fotografuję, gdy widzę, że może się to komuś nie spodobać. To przecież ludzie, którzy prowadzą codzienne życie a nie małpy w ZOO.

W końcu odpuścił, zdaje się, że od krzyku zabrakło mu powietrza.


Tyle nerwów, a zdjęcie wyszło mniej niż przeciętne. ;)


To właśnie mój oprawca. Ten w słomianym kapeluszu, którego ledwie widać ponad jego wózek z tobołami. I o to było tyle krzyku.

3 komentarze:

  1. zdziwiłabyś się jak sie moze skonczyc takie robienie zdjec w Afryce.

    OdpowiedzUsuń
  2. ja dobrze wiem jak, dlatego uważałam, nie robię nigdy zdjęć dopóki ktoś się nie zgodzi, no ale po zdjęciu widać, że afera była zupełnie o nic

    OdpowiedzUsuń
  3. No ale pan uważał inaczej. Czasem nawet areszt takich nie zatrzyma.

    OdpowiedzUsuń