poniedziałek, 18 marca 2013

Czarownice z Salem

Kilka dni temu wyrzucono mnie z pracy. Dodam, że pracowałam zdalnie i mój pracodawca mnie nawet nie widział. Po pierwszym dniu pracy. Z powodu 'braku zaufania do pracownika'.
Zabawne, prawda?

Ale miewałam dużo zabawniejsze prace. Na przykład: sprzedawałam kukurydzę na amerykańskiej farmie. Jednak zdecydowanie najzabawniejsza była praca w Salem, w staniem Massachusetts. Słowo daję, miałam najfajniejszą robotę pod słońcem.

Trafiłam tam całkiem przypadkiem, po wielu niepowodzeniach u innych pracodawców. Mój szef- George to najbardziej wykręcony koleś jakiego znam. (wiem wiem, wszystko tam było 'naj') Pochodził z RPA, więc jego akcent był ciężki, twardy i niesamowicie zabawny. Brzmiał jak postać z kreskówki. A jak dodać do tego jego ulubiony kowbojski kapelusz, którym zakrywał łysinę, to wyglądał jak postać z filmów Tarantino. Za każdym razem kiedy słyszałam 'Hannah, you little bastard!' brakowało mi w tle tylko muzyki z westernu.

Ale to nie uroczy George był tam najzabawniejszy.
Moja praca była równie wykręcona.

Polegała na tym, że przebierałam turystów za czarownice i robiłam im zdjęcia. Niby nic specjalnego? To wyobraźcie sobie upał, powyżej 30 stopni, a ja ubrana w atłasową suknię do ziemi, pelerynę i wielki kapelusz czarownicy ganiam po ulicach Salem (w końcu to miasto czarownic!) rozdając ulotki.
Następnie musiałam dobrać klientom stroje. Uwierzcie, wciskanie otyłych Amerykanek w koronkowe suknie to ciężka praca fizyczna! Oczywiście, po drodze musiałam po amerykańsku uśmiechać się, utwierdzać, że wszyscy wyglądają pięknie i że w życiu nie widziałam takich fotogenicznych osób.
Potem przechodziliśmy do robienia zdjęć. George wyuczył mnie podstawowych póz i technik, a reszta to była moja inwencja twórcza. Słowo daję, mogłam im wcisnąć styropianową czaszkę albo wypchanego kruka i kazać do tego złowieszczo chichotać. Oglądanie jak ludzie robią z siebie debili jest fantastyczne.

Oczywiście, najgorszymi klientami jacy mi się trafili byli Polacy...  i choć zazwyczaj  miałam bonusy z racji mojego akcentu, wiele razy słyszałam słowa podziwu i dostawałam napiwki to niestety, niejaka pani Dorotka była typowym Polaczkiem 'płacę to wymagam'. Dodam, że zdjęcia zrobiłam jej najgorzej, jak się tylko dało.

Ostatnim etapem było wmuszenie klientom jak największej ilości zdjęć. Czułam się jak Klaudiusz Sevkovic w TV Mango, przekonując z uśmiechem, że kupując zestaw za 50$ dostaną dwa magnesy ze zdjęciami gratis, a to przecież interes życia! Amerykanie oczywiście to łykali.

Moja praca miała wiele ciekawych aspektów. Dostawałam premie z racji tego, że jako jedyna potrafiłam szyć, więc całymi dniami cerowałam czarodziejskie peleryny. A w przerwie na lunch robiłam furorę na pół Salem bo jadłam pizzę z ketchupem i jak to, przecież nikt normalny nie je pizzy ketchupem?! (serio, dla nich to było jak zjeść pączka z ketchupem)

Dodatkowo amerykański etos pracy to interesujące zjawisko. Żeby szef nie zwolnił mnie do domu w ciągu dnia musiałam znajdować sobie jakieś zajęcie. Bo przecież nie mogę nic nie robić i tylko czekać na klientów. Myłam lustra do pięciu razy dziennie, układałam stroje kolorystycznie, segregowałam kapelusze, po czym przewracałam stojak i robiłam to samo od nowa, byle tylko coś robić. A George pilnował żebym pracowała. Zamontował w studio 11 (!) kamer i siedząc w domu obserwował czy pracujemy. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie mógł po prostu przychodzić do studia...

Zarobki? Przyzwoite. Za godzinę pracy mogłam zjeść lunch i kupić parę majtek w Victoria's Secret (taki był przelicznik moich koleżanek z pracy!)

Tak, to był świetny czas. Moje życie jest fantastyczne.

Wejście do SVP.

Kiedy było już mocno ponad 30 stopni, mogłam zmienić strój czarownicy na tzw. 'flapper dress'. Wyglądałam równie idiotycznie.

Po drugiej stronie aparatu.


Ciężka praca fotografa!

Odkurzać jak z Ghostbusters!

Mój szef z żoną i córeczką, Halloween 2012.

sobota, 16 marca 2013

Czy leci z nami pilot?

10 przykazań czego NIE robić w samolocie
Może to wydawać się głupie i zbyteczne, jednak po każdej podróży mogłabym dopisać nowe przykazanie... Polaka w samolocie rozpoznam na 99,9%. Nie wiem czy to wynika z tego, że latanie wciąż ma miano transportu ekskluzywnego i Polaczek 'jak płaci to wymaga' czy po prostu z braku obycia. Tak czy inaczej - zaczynamy!

1. Nie kradnij!
Co można ukraść w samolocie? Fantazja pasażerów jest nieograniczona. Szczególnym sentymentem darzą kocyki Lufthansy, którymi można się okryć w nocy (używane wielokrotnie, szaro-bure, po prostu wstrętne), instrukcje dotyczące ewakuacji, słuchawki (najbardziej niepraktyczne na świecie, nie działają z normalnym sprzętem...), kubeczki plastikowe z łazienki, gazety pokładowe... Co ciekawe, cały czas się zastanawiam co ludzie potem z tym robią. Dają komuś w prezencie papierową torebkę na wymioty?!

2. Traktuj stewardessy z szacunkiem!
To nie są tylko powietrzne kelnerki, ale osoby, które dbają o Twoje bezpieczeństwo. Nie można na nie pstrykać palcami, gwizdać czy wołać 'ej mała!'. Współczuję, że biedne dziewczyny mimo wszystko muszą cały czas się uśmiechać.

3. Samolot to nie bar!
Drodzy rodacy! W Polsce alkohol jest niemożliwie tani, jeżeli chcecie się urżnąć jak świnie to zróbcie to w domu, w knajpie, u sąsiada, gdziekolwiek, ale nie w samolocie. Oczywiście, sama lubię na rozluźnienie wypić drinka, albo dwa, nawet trzy, ale trzeba znać granice. A niestety, panów zataczających się po samolocie i robiących awantury nie brakuje.

4. Nie pal!
Na Boga! Czy to takie trudne?! Jeśli jesteś tak niemożliwie uzależniony to na podróż kup sobie elektronicznego papierosa albo nikotynę w tabletkach! Nie mogę zapomnieć pana (podpitego Polaka rzecz jasna), przez którego prawie miałam międzylądowanie na Islandii, bo wybrał się na dymka do łazienki...

5. Nie obgaduj!
Często i gęsto na lotach międzykontynentalnych pasażerowie zapominają, że inni ludzie mówią w ich języku. Tak, Polacy też mają prawo mieć przesiadkę w Szwajcarii, Niemczech czy gdziekolwiek! A mimo to nagle czujemy się bardzo swobodni w wypowiadaniu swoich opinii o innych na głos... Pamiętam jak dziś jak nasza rodaczka na lotnisku JFK nazwała mnie 'małą kurwą', bo przytulałam się do taty.

6. Nie przeszkadzaj innym pasażerom!
Twój sąsiad może nie podzielać Twojego gustu muzycznego. Unikaj głośnych rozmów czy wstawania i siadania bez potrzeby. Nie rozpychaj się, każdy ma swoje miejsce - wiadomo, że jest ciasne, ale to tylko kilka godzin.

7. Nie próbuj otworzyć okna!
Jeśli tego jeszcze nie wiesz - tak, w samolocie nie da się go otworzyć. Jednak widzę to podczas każdego lotu i za każdym razem równie mocno mnie bawi.

8. Dbaj o czystość powietrza!
Nie zdejmuj butów, jeśli Twoje stopy nie są pierwszej świeżości. Błagam, przecież nie jesteś w domu. W tej kwestii imponują mi Azjaci - większość z nich ma przygotowane obuwie na przebranie. Ja osobiście ubieram wielkie puchowe skarpety.

9. Uważaj przy rozkładaniu fotela!
Nie musisz leżeć przez całą drogę, gdy widzisz, że osoba za Tobą jest ściśnięta jak sardynka w puszce. Opuszczaj fotel delikatnie. To oczywiste? Chyba nie, bo od pewnego babsztyla tak oberwałam w czoło, że zobaczyłam gwiazki.

Uwaga! Teraz ostatnie i najmocniejsze....

10. Nie puszczaj bąków!
Tak, to prawda. Siedzenie przez kilkanaście godzin w jednym miejscu nie sprzyja trawieniu, wszyscy to wiemy. Jeśli czujesz potrzebę, wyjdź do łazienki! Niestety, na długich nocnych przelotach, jak większość samolotu już śpi, bąkersi rozpoczynają swoje wędrówki po samolocie.... Słowo daje, komora gazowa. W tym przypadku pomoże tylko Aviomarin, żeby zasnąć  i wyjść z tego cało.


    O nieee, znowu ktoś obok będzie puszczał bąki...

środa, 13 marca 2013

Evita


Krótko i na temat, nawiązując do wyboru nowego papieża. (bo to przecie  historyczna chwila!)

Mój numer 1 na liście wielkich marzeń podróżniczych to... jak łatwo się domyśleć po tym krótkim wstępie- Buenos Aires!

Nie wiem co jest w tym mieście co mnie tak pociąga...
Wspaniałe kolory?
Gorące powietrze?
Ogniste tango?
Argentyńskie wytrawne Malbec? (jedno z moich ulubionych win!)
Czy najpyszniejsze na świecie steki?

Niestety, patrząc na ceny biletów i obsesję moich rodziców na temat mojego bezpieczeństwa, musi jeszcze trochę poczekać. Oby jak najkrócej...

Buenos noches!

wtorek, 12 marca 2013

Pożegnanie z Afryką

Bez czego nie mogłabym przeżyć podróży?
I nie chodzi o paszport, mleczko do opalania czy aparat fotograficzny, bo to oczywista oczywistość...

- Bez kulinarnych eksperymentów!

Moje podniebienie lubi bardzo wyszukane smaki, zdecydowanie nie nadaje się na polskie smaki. (Jej, mój blog jest tylko o żarciu... ale zdjęcia wiele tłumaczą ;))
Jestem gotowa spróbować wielu rzeczy, otworzyć się na najróżniejsze i najbardziej egzotyczne smaki. Nie zniechęca mnie wygląd czy zapach, dopóki tego nie przeżuję. Oczywiście, zdarza mi się wypluć, bo na przykład, klopsiki z rybnego tłuszczu smakują paskudnie. Mimo wszystko nie poddaję się i podróżuję za moimi kubkami smakowymi!

Smakowo najbardziej zadziwiła mnie kuchnia marokańska. Tworzy ona ciekawe połączenie kuchni arabskiej i smaków basenu Morza Śródziemnego. Kuchnia Berberów pachnie cynamonem, oliwkami, miętą, kurkumą...

Plac Jemaa El Fna w Marrakeszu okazał się kulinarną bombą atomową. Po zachodzie słońca nad straganami unosiły się zapachy smażonych owoców morza, gotowanych mięs i aromatycznego tażina (typowe marokańskie danie- nazwa pochodzi od charakterystycznego naczynia, w którym jest przyrządzane). Kupcy szaleńczo biegali dookoła turystów zachęcając do spróbwania potraw. Oczywiście, jak to bywa na wycieczkach zorganizowanych, cała wycieczka pobiegła zjeść na stoisko polecone przez przewodniczkę. Kotlety schabowe po marokańsku, w obawie przed sraczką, malarią i kiłą jednocześnie.

Jednak mnie kraje arabskie nauczyły innego podejścia do jedzenia. "Idź tam, gdzie jadają miejscowi."
I choć przeleżałam swoje na oddziale zakaźnym w szpitalu po egipskim sushi,to się nie poddaję.

Wybrałam najbardziej zatłoczony stragan. Miejscowi od razu ustąpili miejsca, zebrało się też spore grono chętnych do bycia tłumaczami oraz jeszcze większa horda gapiów. I zamówiłam to, czego nikt z nich się nie spodziewał. Pokazałam palcem na leżący na blacie... barani mózg. Moja towarzyszka asekuracyjnie zamówiła tażin, jednak gdy go przyrządzano moją uwagę zwróciło nietypowe mięso dorzucane do garnka. (Jak się później okazało Berberowie uznają za doskonałe baranie jądra!) Poczęstowano nas tradycyjną marokańską herbatą miętową.

Muszę przyznać, że miałam mieszane uczucia, co zdarza mi się niesamowicie rzadko. Mózg był ciekawy w smaku, bardzo mięsisty, trzeba było go długo przeżuwać. Dołączony do niego sos i pita doskonale maskowały widok zwojów mózgowych. Jak mam być szczera, w życiu bym nie powiedziała, że to był właśnie mózg. Jeszcze lepszy był tażin. Obojętnie jakie mięso się w nim znajdowało, był po prostu pyszny. Mocno przyprawiony, pachnący egzotyką i drapiący w podniebienie.

Nasz pobyt na tym straganie musiał być niesamowitym przeżyciem nie tylko dla nas. Po każdym kęsie niemal słyszałam brawa za swoimi plecami, a kucharz zapragnął zrobić sobie z nami zdjęcia!

Tego wieczora spróbowałyśmy jeszcze wywaru ze ślimaków, wycieskanego soku trzcinowego i świeżych fig.

Nie mogę zapomnieć min obrzydzenia reszty naszej grupy, gdy zobaczyli nas zażerające się ślimakami! ;) (które swoją drogą są mi dobrze znane od dziecka - to koronna potrawa mojego taty!)



Dodam, że żadna z nas ani sraczki, ani kiły ani malarii nie dostała.

    Sprawca całego zamieszania - barani mózg! (obok głowy baranie w całości, razem z zębami)

    Chwila prawdy...


    Zadowolone klientki to zadowolony kucharz!

piątek, 8 marca 2013

Lost in translation

Dzisiaj byłam na Kolosach ( jeśli nie wiecie o co chodzi to więcej informacji znajdziecie tutaj: http://www.trojmiasto.pl/kolosy). Kilka opowieści z najdalszych zakątków świata i znów poczułam ten niepohamowany głód podróży... ale też przypomniałam sobie jak wiele niesamowitych miejsc już dane mi było zobaczyć. Powrót starą i burą SKM-ką przeniósł mnie myślami do miejsca, w którym słowa 'opóźnienie pociągu' wywołują myśli samobójcze pracowników kolei. Do tokijskiego metra.

O jego wyjątkowości czytałam wiele jeszcze przed podróżą, ale to co zobaczyłam przerosło moje wszelkie oczekiwania...
W Tokio mieszkałam w dzielnicy Shinjuku, w jednym z niezliczonej ilości wieżowców. W pobliżu znajdowała się linia metra (20 minut drogi, całość można było przejść w podziemiu nie wychodząc na zewnątrz). Jak się okazało, Shinjuku to największa stacja metra na świecie.

Niezły początek jak na pierwszy dzień na drugim końcu świata, gdzie próbując pytać o drogę byłam skutecznie omijana.

Samych linii metra przechodzących przez tę stację było 15 (zlituj się Panie nad biedną Warszawą!), nie licząc pociągów dalekobieżnych, kolejek naziemnych i innych środków transportu kolejowego. Niestety język polski ma zbyt ubogą grupę synonimów do słowa 'metro', dlatego nie rozróżniałam 'małego metra' od 'dużego' czy 'średniego metra'.
Znalezienie odpowiedniego peronu pierwszego dnia zajęło mi równe 1,5 godziny.
Kupienie biletu było kolejnym wyzwaniem, ale to i tak nic w porównaniu do przyspieszonego kursu kultury korzystania z metra.

Tokijskie metro obsługuje dziennie ok. 8 mln pasażerów. Pociągi podjeżdżają co jakieś 3 minuty (zanim pociąg nadjechał już podawane były komunikaty, że się spóźni o 30 sekund!). Na peronie należy ustawić się w kolejkę, pojedynczo, w miejscu wyznaczonym na ziemii.  Najpierw wychodzimy, potem wchodzimy (to jasne i logiczne, tylko polski motłoch nie może tego zrozumieć). Jeśli w godzinach szczytu w pociągu jest już wystarczająco dużo osób, pojawia się pan z obsługi, ubiera białe rękawiczki i... upycha ludzi. Akcja 'wciągnij brzuch' i zmieści się dodatkowe 10 osób. Widziałam na własne oczy!

W metrze panuje taki ścisk, że coraz częściej kobiety podnosiły zarzuty molestowania seksualnego, poprzez niby przypadkowe obmacywanie w tłumie. Dlatego wprowadzono specjalne wagony- tylko dla kobiet. Niestety, zanim się zorientowałam, padłam ofiarą stojącego tuż obok Japończyka. Mądra Polka po szkodzie, no cóż.

Sam budynek stacji metra był tak imponujący i poplątany, do tego oznaczany wyłącznie po japońsku, że każdego dnia wychodziłam z niego inną stroną. I tak przez cały wyjazd. Zamiast budek z chińskimi skarpetkami czy drożdżówkami (pozdrawiam dworzec w Gdańsku Głównym!) - Louis Vuitton i Prada.

Każdy biegnie w inną stronę. Nikt nie patrzy na rozkład jazdy, bo metro albo właśnie odjechało, albo właśnie wjeżdża na peron. Wszystko w biegu, bez chwili zastanowienia. Dziki obłęd.

Ciężko to opisać, to trzeba przeżyć!



    A to właśnie linie metra i cennik biletów.

    W kolejce do metra. Ha! Jestem najwyższa! (1,65 cm, kłaniam się)

Moja towarzyszka podróży po prawej i  typowa japońska uczennica w mudurku.

środa, 6 marca 2013

Zakazany owoc

Słyszeliście kiedyś o durianie?
Widzieliście go?
A w końcu - czy do waszych nozdrzy kiedykolwiek dotarł jego zapach?

Nie?

Nic nie tracicie.

Nazwa durian pochodzi od malajskiego słowa duri, oznaczającego kolec. To duży owoc, mogący ważyć nawet kilka kilogramów, z wyglądu przypominający melona pokrytego w całości kolcami.
Czytałam też o kilku śmiertelnych wypadkach, kiedy spadł komuś na głowę...

Jak smakuje?
Dziwnie. Ale nie jest to intrygujący smak, a raczej odpychający. (Przepraszam mamo, wiem, że go uwielbiasz!) Po rozłupaniu skóry miąższ wygląda jak pianka uszczelniająca do okien. Słowo daję. Ma orzechowo-maślany posmak. W konsystencji przypomina banana w połączeniu z budyniem i piankami marshmallow.

I najgorsze na koniec...
Zapach, a raczej smród.
Stragan z durianami można wyczuć z odległości dwóch przecznic i dotrzeć do niego na oślep. Tego się nie zapomina, a jednocześnie nic nie śmierdzi podobnie. W pomieszaniu z zalegającymi w pełnym słońcu, na ulicach Malezji, śmieciami pozostawionymi po wieczornych ucztach ulicznych, tworzy wręcz broń biologiczną.

Nie mogę zapomnieć zachwytu jaki wzbudził widok dwóch małych białych dziewczynek na owocowym straganie, w najmniej reprezentatywnym i nieturystycznym miejscu w Singapurze. A jeszcze trudniej  zapomnieć  miny oburzenia sprzedawcy, gdy po posmakowaniu duriana, ich "króla owoców" uciekałyśmy w popłochu. To jakby Polakowi odmówić napicia się wódki.

Co ciekawe nawet dla rodowitych Azjatów zapach duriana też nie jest przyjemny. W komunikacji miejskiej i hotelach zakazane jest jego wnoszenie, dlatego spożywa się je na ulicy. Za złamanie zakazu w Singapurze grozi mandat 500$!


PS Nawet durianowe lody i cukierki były niesmaczne...