Zabawne, prawda?
Ale miewałam dużo zabawniejsze prace. Na przykład: sprzedawałam kukurydzę na amerykańskiej farmie. Jednak zdecydowanie najzabawniejsza była praca w Salem, w staniem Massachusetts. Słowo daję, miałam najfajniejszą robotę pod słońcem.
Trafiłam tam całkiem przypadkiem, po wielu niepowodzeniach u innych pracodawców. Mój szef- George to najbardziej wykręcony koleś jakiego znam. (wiem wiem, wszystko tam było 'naj') Pochodził z RPA, więc jego akcent był ciężki, twardy i niesamowicie zabawny. Brzmiał jak postać z kreskówki. A jak dodać do tego jego ulubiony kowbojski kapelusz, którym zakrywał łysinę, to wyglądał jak postać z filmów Tarantino. Za każdym razem kiedy słyszałam 'Hannah, you little bastard!' brakowało mi w tle tylko muzyki z westernu.
Ale to nie uroczy George był tam najzabawniejszy.
Moja praca była równie wykręcona.
Polegała na tym, że przebierałam turystów za czarownice i robiłam im zdjęcia. Niby nic specjalnego? To wyobraźcie sobie upał, powyżej 30 stopni, a ja ubrana w atłasową suknię do ziemi, pelerynę i wielki kapelusz czarownicy ganiam po ulicach Salem (w końcu to miasto czarownic!) rozdając ulotki.
Następnie musiałam dobrać klientom stroje. Uwierzcie, wciskanie otyłych Amerykanek w koronkowe suknie to ciężka praca fizyczna! Oczywiście, po drodze musiałam po amerykańsku uśmiechać się, utwierdzać, że wszyscy wyglądają pięknie i że w życiu nie widziałam takich fotogenicznych osób.
Potem przechodziliśmy do robienia zdjęć. George wyuczył mnie podstawowych póz i technik, a reszta to była moja inwencja twórcza. Słowo daję, mogłam im wcisnąć styropianową czaszkę albo wypchanego kruka i kazać do tego złowieszczo chichotać. Oglądanie jak ludzie robią z siebie debili jest fantastyczne.
Oczywiście, najgorszymi klientami jacy mi się trafili byli Polacy... i choć zazwyczaj miałam bonusy z racji mojego akcentu, wiele razy słyszałam słowa podziwu i dostawałam napiwki to niestety, niejaka pani Dorotka była typowym Polaczkiem 'płacę to wymagam'. Dodam, że zdjęcia zrobiłam jej najgorzej, jak się tylko dało.
Ostatnim etapem było wmuszenie klientom jak największej ilości zdjęć. Czułam się jak Klaudiusz Sevkovic w TV Mango, przekonując z uśmiechem, że kupując zestaw za 50$ dostaną dwa magnesy ze zdjęciami gratis, a to przecież interes życia! Amerykanie oczywiście to łykali.
Moja praca miała wiele ciekawych aspektów. Dostawałam premie z racji tego, że jako jedyna potrafiłam szyć, więc całymi dniami cerowałam czarodziejskie peleryny. A w przerwie na lunch robiłam furorę na pół Salem bo jadłam pizzę z ketchupem i jak to, przecież nikt normalny nie je pizzy ketchupem?! (serio, dla nich to było jak zjeść pączka z ketchupem)
Dodatkowo amerykański etos pracy to interesujące zjawisko. Żeby szef nie zwolnił mnie do domu w ciągu dnia musiałam znajdować sobie jakieś zajęcie. Bo przecież nie mogę nic nie robić i tylko czekać na klientów. Myłam lustra do pięciu razy dziennie, układałam stroje kolorystycznie, segregowałam kapelusze, po czym przewracałam stojak i robiłam to samo od nowa, byle tylko coś robić. A George pilnował żebym pracowała. Zamontował w studio 11 (!) kamer i siedząc w domu obserwował czy pracujemy. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie mógł po prostu przychodzić do studia...
Zarobki? Przyzwoite. Za godzinę pracy mogłam zjeść lunch i kupić parę majtek w Victoria's Secret (taki był przelicznik moich koleżanek z pracy!)
Tak, to był świetny czas. Moje życie jest fantastyczne.
Wejście do SVP.
Kiedy było już mocno ponad 30 stopni, mogłam zmienić strój czarownicy na tzw. 'flapper dress'. Wyglądałam równie idiotycznie.
Po drugiej stronie aparatu.
Ciężka praca fotografa!
Odkurzać jak z Ghostbusters!
Mój szef z żoną i córeczką, Halloween 2012.