środa, 25 września 2013

Pasażer 57

 
Dla większości ludzi pakowanie to koszmar.
Ale nie dla mnie.
Nie jest może to moje ulubione zajęcie, ale wiem, że jestem w tym dobra. (Nienawidzę za to rozpakowywania- wygrzebuję prezenty zaraz po przekroczeniu progu domu, a reszta walizki stoi miesiącami otwarta, razem z zawartością.)

To uczucie przerażenia, kiedy ostatni raz przed podróżą zamyka się walizkę można porównać tylko z jednym - kiedy walizka już po odprawie wjeżdża na pas i niknie nam z oczu gdzieś w tajemniczych czeluściach lotniska. Czy tylko ja mam ochotę wtedy rzucić się za nią z okrzykiem "NIEEEEEEEEEEEE"?

Mimo wszystko, lubię mieć bagaż ze sobą. Im bliżej tym lepiej.
Nic nie daje mi takiego spokoju jak obecność mojej różowej walizki i kufra na wózku lotniskowym. (FUCK YOU LUFTHANSA - wciąż nienawdzę was za zepsucie mi walizki! - o tym jeszcze kiedyś napiszę).

Spakowanie nadawanego bagażu to kwestia bardzo indywidualna. Zasady pakowania bagażu podręcznego można jednak ujednolicić. ( I nie chodzi mi tu o bagaż podręczny, który jest jednocześnie naszym jedynym bagażem - na tym się nie znam, więc odsyłam do fajnego artykułu TUTAJ.)

1. W co pakować?
Bagaż podręczny ma nam ułatwić, a nie utrudnić życie. Powinien być lekki i poręczny. Przede wszystkim powinien spełniać standardy przewoźnika i mieścić się w schowku bagażowym nad fotelami. Jeżeli jest to wyjazd nieformalny - dobrze sprawdzi się miękka torba (polecam Jansport!). Można ją wszędzie upchnąć, założyć nna plecy niczym plecak lub wykorzystać później jako torbę na np. wycieczkę fakultatywną czy basen. Jeśli jednak jest to wyjazd formalny, albo nie odpowiada nam styl  'włóczęgi lotniskowego' to idealna będzie kabinówka. Leciutka, zazwyczaj w wymiarach  55 x 40 x 20 cm i przede wszystkim na kółkach.
Dla mnie zdecydowanie wygrywa miękka toba - wielkorotnie posłużyła mi jako poduszka podczas noclegu na lotnisku ;)

2. Ile pakować?
Torba podręczna ma ogromny potencjał - szczególnie w drodze powrotnej. Cenniejsze prezenty zawsze lądują jak najbliżej mnie. Co do zasady bagaż podręczny ma określoną przez przepisy wagę. Jednak oprócz tanich linii lotniczych zaledwie raz spotkałam się z ważeniem torby. Może dlatego, że staram się na odprawie nie rzucać za bardzo w oczy? ;) Można ją dopakować do granic możliwości, a dodatkowe kilogramy dorzucić na strefie bezcłowej.

3. Jak pakować? 
Porządek w bagażu jest najważniejszy. Jeśli wiesz co gdzie jest, z łatwością przejdziesz odprawę. Określ, w której części znajdą się płyny (polecam kosmetyczki przezroczyste zamiast woreczków strunowych - są niezniszczalne!), gdzie sprzęt elektroniczny, a gdzie dokumenty. Nikt nie lubi osobistej kontroli bagażu ani stania w kilometrowych kolejkach na lotnisku. Ja mam swój system - po otwarciu torby od razu jest laptop, potem aparat i płyny. Żeby nic się nie zniszczyło do torby na samą górę wrzucam poduszkę - laptopowi wówczas nie będzie straszny żaden upadek. Kilka ruchów i już jestem po drugiej stronie. Proste, a jakże skomplikowane dla tylu podróżujących. (Polecam film "W chmurach" w tej kwestii ;))

4. Co pakować?
Wiele godzin podróży z małą torbą nie jest łatwe ani przyjemne. Im mniej będziemy nosić ze sobą, tym lepiej, to oczywiste.
Podstawą jest określenie długości lotu- na krótkich lotach wystarczy przecież dobra gazeta lub poduszka na krótką drzemkę. Na dłuższe loty dla mnie najważniejsza jest wygoda i higiena. Kosmetyczka powinna być mała i zawierać tylko niezbędne produkty. Szczoteczka do zębów, pasta, płyn do płukania, płyn do mycia rąk bez wody i chusteczki odświeżające (oczywiście bez przekraczania limitu 100ml na butelkę). O odpychającym smrodzie z ust współpasażerów już kiedyś pisałam. Moja próżność zmusza mnie po poprawiania makijażu, ale robię to na lotnisku - ze sklepu w strefie wolnocłowej wychodzę piękna i pachnąca! Kolejne -wygodne, miękkie skarpety. Tylko wariat siedzi kilkanaście godzin w butach, albo zdejmuje je i daje wąchać pozostałym. Leki - dla mnie przede wszystkim Aviomarin (niestety, wiele lat podróżuję, a mój błędnik nadal szaleje), no i klasyka - coś na głowę i coś na sranie. Reszta leci spokojnie w bagażu głównym. Koniecznością jest coś na przebranie - wiadomo, jeśli nie weźmiemy nic to z pewnością ubudzimy się już w pierwszej godzinie lotu - prawo Murphy'ego rzecz jasna. Czysta koszulka  i bielizna muszą się znaleźć w bagażu. Warto zabrać ze sobą dodatkowe ubrania na wypadek, gdyby nasz bagaż nie doleciał na czas. Czasami trzeba poczekać dzień lub dwa aż linia lotnicza naprawi swój błąd, a nikt o zdrowych zmysłach nie będzie w tym czasie chodził w tych samych ciuchach.
Reszta bagażu zależy od naszej fantazji - ma zapewnić nam rozrywkę lub spokojny sen. Gazety kupuję na lotnisku. Nie zabieram książek, choć je uwielbiam - nie będę przecież nosić ze sobą cały wyjazd przeczytanej już książki. Sprawdzają się krzyżówki, sudoku, oczywiście odtwarzacz z muzką. Na dłuższych lotach jednak mamy zapewniony własny ekran z najnowszymi filmami i serialami, więc dobrze jest sprawdzić na stronie przewoźnika co akurat grają.
Do tego pamiętajmy o cukierkach lub gumach do rzucia - pomagają wyrównać ciśnienie i zapobiegają nieprzyjemnemu uczuciu zatkanych uszu.

Najważniejsze - dokumenty. Nie trzymaj ich za bardzo na wierzchu, bo mogą być łatwym łupem dla złodzieja. Warto zainwestować w teczkę lub worek strunowy- przemoczony albo brudny paszport może nam sprawić problemy. Osobna kieszeń będzie idealna - szybko można wyjąć w każdym punkcie kontroli.

I specjalny bonus ode mnie:
-poduszka i ponczo!
Dla mnie to niezbędne elementy bagażu. Poduszki i koce oferowane przez linie lotnicze niestety, ale nie zadowalały mnie. Ponczo sprawdza się zarówno na chlodniejsze wieczory w miejscu docelowym, jak i jako kocyk w samolocie.


Moje rady są banalne, wiem. Ale zdaję sobie sprawę, że wynika to mimo wszystko z wielu lat doświadczenia i sama wielokrotnie popełniałam błędy. Może pakowanie w końcu przestanie być koszmarem.

A co w następnym wpisie? Może  kilka porad dotyczących przewodników i szukania niezbędnych informacji co gdzie i kiedy warto zobaczyć?


Bagaż pozostawiony bez opieki ;) Pamiętajcie, żeby pilnować go jak własnego oka!

             Mój najukochańszy na świecie różowy kufer podręczny!



Mój kufer mieści wszystko i ja dumnie z tego korzystam.

poniedziałek, 2 września 2013

Za wszelką cenę



Lubię jeździć autobusami (może z wyjątkiem linii 122 ZTM Gdańsk). Pamiętam kiedy jako dzieciak wyjeżdżałam na rodzinne wakacje, obozy i wycieczki szkolne. To uczucie, kiedy budziłam się w środku nocy, a sama nie wiedziałam gdzie. Postoje na stacjach benzynowych i romanse na tyle autobusu.

Autobusem nie można jednak dojechać wszędzie. Kto raz poczuje wygodę lotu samolotem, ten już nigdy nie będzie tłukł się godzinami autobusem bez klimatyzacji. A latać można wyjątkowo tanio.

O tanich lotach napisano już wszystko. Ryanair i Wizzair otwierają coraz więcej kierunków. Przy odrobinie sprytu i kilku złotych w kieszeni stoi przed nami otworem cała Europa. A co z dalszymi kierunkami? Czy muszą być drogie?

Promocje na dalekie destynacje nie zdarzają się często – a przynajmniej te atrakcyjne. Trzeba liczyć około 2 tysięcy złotych aby dostać się do Azji czy Ameryki Północnej (Ameryka Południowa to koszt 3-4 tysięcy). Przewoźnicy mamią nas magicznym słowem ‘promocja’ a w zamian dają obniżkę o 5%. Nawet jeśli cena wydaje się okazyjna, często jest to tylko złudzenie- np. 1600 zł za bilet do Nowego Jorku promowany jako super-oferta to ściema. Jest to cena po niewielkiej obniżce, która przyciąga ludzi, którzy rzadko latają i wydaje im się, że normalnie bilet kosztuje majątek. A jeśli mieć trochę cierpliwości i chęci, to i taki za 1200 zł się znajdzie.

1) Regularne sprawdzanie cen to podstawa. Dowiedz się, jaka cena jest tą ‘średnią’. Zarówno bezpośrednio u przewoźnika na stronie internetowej, jak i na stronach wszystkich pośredników.  Ja osobiście korzystam z takich portali jak: fly4free.pl, flipo.pl i skyscanner.pl. Można tam znaleźć prawdziwe perełki, a jednocześnie różne strony proponują różne ceny.  Zapisz się do newslettera!

2) Sprawdź, za ile biuro podróży oferuje wycieczkę w to miejsce. Wykorzystując loty czarterowe i zniżki hotelarskie, może się okazać, że warto wybrać właśnie takie wczasy, bo lot na własną rękę to wyższy koszt.  W wielu przypadkach jest to często również dużo bezpieczniejsza opcja.

3) Jeśli znajdziesz ciekawą ofertę to sprawdź w pierwszej kolejności do kiedy trwa. Jeśli zostaje kilka dni do końca promocji to nie warto się zastanawiać. W końcu czas to pieniądz!

4) Nie bój się pytać! Dzwoń na infolinie z pytaniami, zagadaj osoby na forum czy znalazły fajną ofertę  i poproś o pomoc. Często przydają się karty Miles & More, karta klubu Wizzair i tym podobne, a forumowicze chętnie się dzielą.

5) Jeśli wybierasz się w kilka osób,  kupujcie bilety razem – zmniejsza to opłaty administracyjne i opłatę pośrednika. Zawsze kilka złotych zostaje w kieszeni.

6) Im szybciej tym lepiej. Niestety, ale loty last minute to rzadkość. Najciekawsze promocje trafiają się na październik-listopad, wówczas najlepiej je kupić w okresie wakacyjnym.

7) Nie szukaj konkretnego terminu (o ile masz taką możliwość…) - czasem różnica jednego dnia stwarza ogromną różnicę w cenie. Większość portali umożliwia wyszukiwanie ‘+/- X dni’.

Oczywiście jest to subiektywny przegląd porad. Ja w ten sposób upolowałam kilka rewelacyjnych biletów. Często decydowałam się na nie bardzo spontanicznie, mając 2 dni na decyzję a czasem wyszukiwałam właściwego lotu tygodniami.

Najważniejsza zasada – próbuj! Sprawdzaj często, nawet jeśli nie planujesz podróży – czasem ceny są tak niskie, że grzechem jest nie kupić biletu.
Powodzenia!

Następny wpis: Wiele godzin w samolocie, dupa ledwo się mieści w fotelu, a trzeba przeżyć i się nie wymęczyć, bo przecież podróż dopiero się zaczyna. Czyli… jak spakować bagaż podręczny?



niedziela, 1 września 2013

Miasto Aniołów


Nie należę do osób skrupulatnych i słownych. Mam problem z regularnym pisaniem. Mea culpa. Obiecuję poprawę.


Właśnie kupiłam nowy bilet lotniczy.
Kierunek?  Los Angeles!

Stopień mojego podniecenia podróżą sięga zenitu, więc z chęcią podzielę się wszystkimi planami, przemyśleniami i całą wyjazdową zajawką. Następne kilka wpisów poświęcę temu, co wszystkich interesuje najbardziej:  jak kupuję bilety, jak zbieram środki, gdzie znaleźć tanie noclegi i jak przygotować się do wyprawy.

Wyjeżdżam już w listopadzie. Tak, JUŻ w listopadzie. Zostały 2 miesiące a ja póki co mam tylko bilety lotnicze. Czyli wszystko przede mną...

Bądźcie na bieżąco, następny wpis będzie o tym jak kupić tanie bilety lotnicze i co jest przy kupnie ważniejsze- cierpliwość czy spontaniczność?

poniedziałek, 27 maja 2013

Flipper

Patrząc na ludzi, którzy mnie otaczają nie mam wątpliwości, że są idiotami. Mało tego, śmiem twierdzić, że używają swych mózgów tak bezproduktywnie i rzadko, że w gruncie rzeczy genotyp niewiele różni ich od ameby.

Dużo więcej inteligencji widzę w zwierzętach. I chociaż sama, co stwierdzam ze łzami w oczach
i drżącym głosem, nie mam żadnego na stanie, to je absolutnie uwielbiam. O nie nie, bez przesady,
w życiu nie mogłabym być weterynarzem i grzebać w końskim łajnie, moja miłość ma granice.

Wcześniej pisałam o słoniach, których wielkie cielska skrywają wiele radości, a patrząc w ich oczy widzi się odbicie siebie. Ja pierdole,  Paulo Coelho.

Lubię inteligentnych ludzi. I lubię inteligentne zwierzęta.
Dlatego kiedy weszłam po raz pierwszy do basenu z delfinem, nie czułam strachu. Nawet przed tym, że moje włosy będą śmierdziały rybą.

I choć widziałam wcześniej dziesiątki delfinów - od wyćwiczonych do robienia fikołków w aquarium aż po żyjące na wolności, które ścigały się z płynącymi łodziami.

Delfiny są raczej obślizgłe. Tak, w dotyku przypominają raczej rybę. I śmierdzą rybą. A raczej śmierdzą ich paszcze - wiecznie rozwarte, jakby w uśmiechu.
Grzbiet mają twardy i silny. Ogon zwinny a zarazem delikatny, płynąc z dziką prędkością zaledwie muskał mnie po kostkach.

Mam szczęście w podróży.
Wydałam naprawdę sporą sumę, aby móc popływać ze Stevenem i jego przyjaciółmi. W dodatku w grupie ze stadem rozchichotanych Rosjanek w skąpych bikini.
Nie, raczej nie jestem uprzedzona, ale gejzery intelektu to nie były.
Ich strach spowodował, że miałam Stevena tylko dla siebie. A Steven miał tylko mnie. I to było czuć.

To nie była mordercza tresura rodem z cyrku. Steven odrzucał mi piłkę z niesamowitym entucjazmem, chlapał mnie płetwami, poszturchiwał pyskiem żebym się przesunęła. Miałam wrażenie, że bawił się lepiej ode mnie.

Zachowywał się jak małe dziecko, które zostało obdarzone ogromną siłą. Wystarczyło go chwycić za płetwę grzbietową a już uruchamiał swój wewenętrzny silniczek i ciągnął mnie za sobą dookoła basenu. Jedyną wyuczoną sztuczką było cmokanie w policzek. Muszę przyznać, to najlepszy pocałunek w policzek na świecie.

Dał mi niesamowitą radość i spokój. Odnoszę wrażenie, że więcej zrozumiał niż nie jeden człowiek. Dokładnie wiedział co czuję. Serio. Jakkolwiek to brzmi to ten delfin mnie po prostu rozumiał.

Jedna z najpiękniejszych godzin w moim życiu. Polecam, doznanie warte absolutnie każdych pieniędzy.




piątek, 17 maja 2013

Beetlejuice

Jak mawia mój ojciec - 'mam pamięć dobrą, ale krótką'.
Zgadza się. Dlatego jestem w szoku, że pamiętałam o moim postanowieniu robienia piątkowego cyklu 'podróżnicze kuriozum'. Należą mi się za to oklaski, albo chociaż zimne piwo.

Tym razem lądujemy trochę bliżej Polski - w krainie jednego z najlepszych browarów w Europie.
Oto Leuven, niewielka mieścina w Belgii.
Muszę przyznać, że europejskie miasta rzadko kiedy robią na mnie wrażenie. Potrzebuję egzotyki, orientu, czegoś zupełnie nieznanego.
Dlatego kiedy w chłodne marcowe południe przyszło mi zwiedzać, hmm... w zasadzie nic specjalnego, nie byłam zachwycona. Bo Leuven szczerze pisząc, oprócz Uniwersytetu i Erazma z Rotterdamu, o którym nie mówi się przecież Erazm z Leuven i nikt nie wie, że tam właśnie mieszkał, z niczego nie słynie.

I kiedy już byłam kompletnie znudzona i zmarznięta, siedząc na krawężniku i dłubiąc w nosie, spojrzałam sobie w niebo.
I przetarłam oczy ze zdumienia.
I spojrzałam jeszcze raz.

Na środku rynku w Leuven ustawiony jest pomnik (czy tam totem, zwał jak zwał).
To gigantyczna, mierząca aż 23 metry igła (!), na którą nadziany jest gigantyczny żuk (?!?!?).
Serio.

Wielka igła z wielkim żukiem na końcu.

Później doczytałam w Internecie (bo w okolicy igły żadnej, nawet najmniejszej informacji nie było), że to prezent znanego belgijskiego artysty na 575. rocznicę założenia Uniwersytetu.

Dla zainteresowanych: żuk na igle "podkreśla związek między sztuką a nauką, ponieważ wyobraźnia jest niezbędna zarówno dla dobrej sztuki, jak i dla dobrej nauki".

Chyba nie rozumiem sztuki.




wtorek, 14 maja 2013

Krzyk!

Podróż to przede wszystkim przyjemność.
Oczywiście, z każdej wracam zmęczona, niewyspana i podrapana, ale niesamowicie naładowana energią.
Bywają też chwile mniej przyjemne... szalony bieg na lotnisku, kilkanaście godzin ściśnięta jak sardynka w samolocie z pierdzącymi współpasażerami, zgubienie w dzielnicy, w której broń Panie Boże się zgubić.
To wypadkowa mojej zwierzęcej ciekawości i umiejętności regularnego pakowania się w kłopoty.

Gdy myślę o chwilach mniej przyjemnych, choć mój mózg raczej skutecznie wypiera je z pamięci,
to z czasem bardziej śmieszą niż straszą. Tak jak napad japońskiego transwestyty w sklepie 'wszystko za 100 jenów'. (Obiecuję kiedyś o tym napisać!)

Doskonale pamiętam sytuację, która wydarzyła się między marokańskimi straganami. Po sytym obiedzie
w tradycyjnej restauracji (ooo tadżin z oliwkami i cytryną...) leniwie wyturlałam się na ulicę. Palące słońce, pełen brzuch
i perspektywa wizyty na najbardziej znanym targu w całym Marrakeszu. Żyć, nie umierać.
Jeszcze leniwiej wyciągnęłam aparat i obstrykałam zupełnie byle jak wszystko dookoła mnie. Na ulicy pełno ludzi. Turyści, straganiarze, osły. I tu zaczął się dramat.

Pobiegł do mnie Berber i w bliżej nie znanym mi języku, zbluzgał mnie z góry na dół. Darł się na mnie jak opętany. Zastanawiałam się w myślach czy zaraz pół ulicy nie obrzuca mnie kamieniami albo spali na stosie. Błagalnym tonem próbowałam dowiedzieć się o co chodzi. Staruszek machał łapami przed moja twarzą udając mnie z aparatem. Rzecz jasna starałam się wytłumaczyć temu panu, że nie miałam zamiaru robić zdjęcia właśnie jemu. Niestety,  angielski nie był jego mocną stroną.

Broniłam aparatu jak lwica. Oczywiście nikt z grupy stojących dookoła turystów nawet nie wpadł na pomysł, żeby mi pomóc. Ot, kolejna atrakcja.

 Dodam, że nie jestem typem turysty wsadzającego tubylcom aparat prosto przed nos. Staram się być dyskretna i nie fotografuję, gdy widzę, że może się to komuś nie spodobać. To przecież ludzie, którzy prowadzą codzienne życie a nie małpy w ZOO.

W końcu odpuścił, zdaje się, że od krzyku zabrakło mu powietrza.


Tyle nerwów, a zdjęcie wyszło mniej niż przeciętne. ;)


To właśnie mój oprawca. Ten w słomianym kapeluszu, którego ledwie widać ponad jego wózek z tobołami. I o to było tyle krzyku.

piątek, 10 maja 2013

Uciekające kurczaki!

Dzisiaj natchnęło mnie, żeby nieco się zdyscyplinować w pisaniu bloga. Wymyśliłam więc cykl, który będzie służył bardziej do oglądania niż czytania.
Od dzisiaj co piątek -  PODRÓŻNICZE KURIOZUM. Start!


W Japonii żyje się szybko, chodzi się jeszcze szybciej a je z prędkością kosmiczną. Dania z automatów, trzydaniowy obiad w proszku czy sushi w kształcie kanapki - to codzienność.

Musiałam zjeść wszędzie i wszystko, więc wpadłam też zjeść fast-fooda. W McDonaldzie klasyczna strefa niskich cen, hamburger z makaronem i shake o smaku zielonej herbaty. Norma, po prostu ich smaki. Ale KFC mnie zdziwiło.
Japońskie ceny, owszem, są maskaryczne. Ale ponad 200 zł za całego kurczaka z rusztu?!?!?! (dla porówniania - u mnie na dzielnicy taki kosztuje jakieś 10 zł)

Mało tego - owy kurczak z KFC jest podobno najpopularniejszym daniem na świątecznym stole przeciętnego Japończyka.

No cóż, ja tam wolę barszczyk mojej mamy, a skrzydełkiem z KFC nie pogardzę innego dnia.